Opowieść wigilijna – Mama Pisarki, czyli skąd mi to się wzięło

W czasie Bożego Narodzenia z wypiekami na twarzy słuchałam opowieści o pięknych ubraniach, wyjazdach na wczasy, perypetiach różnych osób z rodziny i przyjaciół. Z okazji tego wspaniałego święta zapraszam do poznania garści wspomnień związanych z modą lat 50 i 60. O radości ubierania powiada Jadwiga Mazurek z domu Kamińska. Moja piękna Mama.

Jadwiga Kamińska (Mazurek) Czerwińsk 1956-1958

Moja mama Feliksa ubierała się w bardzo surowy sposób. Tak została wychowana przez swoją mamę, a moją babcię Agnieszkę – to po niej odziedziczyła  imię moja najstarsza córka, autorka tego bloga. Babcia  Agnieszka uważała, że dzieci nie powinny nosić zbyt strojnych ubrań. Nie odziedziczyłam wiec zamiłowania do ładnego ubierania się po mamie, czy babci z jej strony. Nie muszę jednak długo zastanawiać się, kto w naszej rodzinie lubił stroje. Moja ciocia Michalina, siostra Ojca,  mówiła, że obie odziedziczyłyśmy to po jej mamie, a mojej  babci Osińskiej. Babci nie pamiętam zbyt dobrze, ale wierzę cioci Michalinie.  Od zawsze miała dobry gust i lubiła się ładnie ubrać.

Pamiętam swoje pierwsze ubranie. Miałam wtedy 5 lat. To był przedwojenny elegancki komplet składający się z wełnianego płaszczyka w kolorze wina i kapelusika wiązanego pod brodą z rondem-budką. Jak to możliwe, że uchował się w przez wojnę nienaruszonym stanie? Do  Czerwińska nad Wisłą, małego miasteczka w którym się wychowałam,  przywiózł go ktoś, kto oferował tzw. szmuglerkę, czyli materiały i ubrania. Pamiętam też, że we wczesnym dzieciństwie  miałam bardzo ładne materiały na sukieneczki. Skąd? Moja mama pracowała w domu dziecka u księży Salezjanów z Janiną Jamiołkowską, rodowitą Warszawianką. Jej mąż zginął w Powstaniu, została sama z dzieckiem na ręku. Znalazła schronienie w Czerwińsku, małym miasteczku między Warszawą a Płockiem. Pani Jamiołkowska to była przedwojenna dama, prawdziwa elegantka, która nawet w tych trudnych warunkach lubiła się ubrać. Kupowała u szmuglerek ładne materiały i zawsze brała metr albo 1,5 m więcej. Po uszyciu sukienki przychodziła do mojej mamy i mówiła, że znowu jej zostało sporo tkaniny. Oddawała jej odcięty duży fragment materiału oraz wszystkie kawałki, z których krojono części sukienki. Tłumaczyła, że kupiła więcej materiału, bo nie umiała zdecydować się na fason. Teraz wiem, że robiła to celowo, aby mi dać nową sukienkę.

W Czerwińsku ubrania szyła mi żona organisty, pani Orlińska. Zawsze zwracałam bardzo dużą uwagę na to, jak wyglądają rękawy. To była dla mnie bardzo ważne. Wymyślałam różne ich fasony: bufki, fruwacze czyli marszczone półkola przyszyte do ramienia, długie rękawy z szerokimi mankietami zapiętymi na drobne guziczki.

Jadwiga Kamińska, Czerwińsk 1951 rok

Wspaniałe wspomnienia wiążą się z moimi 10 urodzinami. Z Czerwińska do Warszawy kursowały wtedy statki pasażerskie. Mama zabrał mnie i moja trochę starsza kuzynkę Anielę do Warszawy. W planach miałyśmy wizytę u cioci, zakupy płaszczyka na zimę (urodziłam się w październiku) oraz zwiedzanie zoo. Warszawa była wtedy jeszcze w gruzach. Widać było wypalone domy, ale także odbudowujące się miasto. Dla dziecka z malutkiego miasteczka to był straszny, ale fascynujący widok. Pamiętam jak byłam zachwycona zakupami. Wybrałyśmy piękne i ciepłe paltko w brązowym kolorze.  Natomiast wizyta w zoo zakończyła się wielkim praniem ubrań u cioci. Alejki wysypane były pyłem węglowym, a my z Nelą miałyśmy białe buciki, podkolanówki. Na obiad do cioci wróciłyśmy czarne jakbyśmy wyszły z komina.

Kiedy chodziłam do szkoły podstawowej nosiłam mundurki z kołnierzem marynarskim i plisowane spódniczki. Po jej ukończeniu pojechałam do Płocka do liceum dla przedszkolanek. Wtedy zaczęłam się naprawdę ładnie ubierać. Mieszkałam w internacie. Miałam stypendium, bo bardzo dobrze się uczyłam, a od 3 klasy dawałam dużo płatnych korepetycji z języka polskiego. Za tak zarobione pieniądze kupowałam w Galluxie dzianinowe bluzki i swetry sprowadzane z Węgier Czechosłowacji, Jugosławii. W szkole musiałyśmy chodzić w fartuchach, spod których nic nie było widać. A tu tyle pięknych ubrań … Wymyśliłam więc taki fason: mały kołnierzyk, dół bardzo szeroki z dużym wycięciem z tyłu z szerokim pasem w talii. Przez to wycięcie widać było kolorową spódnicę na halkach. Niektóre nauczycielki kręciły na to nosem, ale nic mi nie mogły zrobić, bo przecież nosiłam fartuch.

Mieszkałam w internacie,  była tam maszyna do szycia, a szkoła fundowała 40 godzinny kurs kroju i szycia. Do tańczenia rock’n’rolla szyłam sobie spódnice z całego koła z płótna na harcerskie mundury. Z przodu zapinane były na wielkie plastikowe guziki: szafirowe, czerwone. Pod to halka. I obowiązkowo  buty rock’n’rollki z zamszu na płaskim obcasie z kokardką na czubku. Jeśli kogoś nie było stać na te zamszowe cudeńka, to kupował  białe czechosłowackie tenisówki-wsuwki i pastował czarną pastą do butów. Potem polerował je, tak długo, aż przestały brudzić nogi. W płockich czasach były też  bardzo modne bluzki koszulowe w czarno-białe lub wiśniowo-białe paseczki. A do tego koniecznie chustki na głowie wiązane „na Kleopatrę”. To nie było łatwe! Ich układanie zaczynało się od natapirowania włosów na czubku głowy i związania długich pasm w koński ogon. Chustki się nie składało, tylko wiązało dolne rogi na czubku głowy. Odwijało się do góry resztę chustki i jej rogi łączyło się na karku. Tak zawiązana chustka przypominała kwadratowe nakrycie głowy starożytnej Egipcjanki. Malowało się do tego mocno oczy i robiło ciemne kreski. To był piękny widok, jak po ulicach chodziły młodziutkie „Kleopatry”.

Po ukończeniu szkoły pojechałam do pracy do Konstancina pod Warszawa. Początkowo nie miałam mieszkania czy pokoju. Potem dostałam pokój w willi państwa Łakomskich, przedwojennych właścicieli fabryki porcelany w Warszawie. Obok była willa Wedlów! Jak się wprowadziłam, to dostałam z pracy pieniądze na tzw. zagospodarowanie. Z założenia miałam kupić za to meble. Ale … Modne były wtedy sztuczne futra. Nie potrafiłam się oprzeć. Majster, który remontował pokój, powiedział do mnie:” Panno Jadziu, ja przybiję wieszak na ścianie, aby panna miała gdzie powiesić to cudne futro”. Ten wieszak to był mój pierwszy mebel. Pozostałe kupiłam na raty. Do futra nosiłam czapkę a‘la de Gaulle. Wszyscy mnie komplementowali!

Wtedy zaczęła się moda na garsonki-pudełeczka w stylu Coco Chanel oraz na mini. W Konstancinie ubrania szyła mi pani Eugenia Matysiak, intendentka, czyli księgowa z przedszkola, w którym pracowałam. Uszyła mi garsonkę do ślubu cywilnego i sukienkę do kościelnego, sukienkę bombkę na bal, sukienki drapowane. Wzory i wykroje brała z Burdy. Zwracałam uwagę, aby ubrania uszyte były z dobrych materiałów. Tkaninę na sukienkę do ślubu kościelnego kupiłam za uskładane dolary w Peweksie. Była to przepiękna, wysokiej jakości biała gipiura. Po ślubie schowałam ją na dno szafy na 20 lat.

Na początku lat 70. Krawcowa pracująca w zakładach odzieżowych Cora uszyła mi wspaniałą suknię sylwestrową. Składała się na nią: czarna aksamitna spódnica, w której do tamtej pory chodziłam na ważne uroczystości oraz nowa tkanina, która był węgierski jedwab. To był przepiękny materiał – na malinowym i różowym tle wydrukowane były kwiaty wyglądające tak, jakby były namalowane czarną kreską. Ponieważ nowej tkaniny starczało tylko na górę i falbanę, środek sukni stanowiła owa aksamitna spódnica. Sukienka była w hiszpańskim stylu: kopertowa góra odciętą pod biustem, rękawki zebrane w krótkie bufki, a dół był obszyty efektowną, szeroką falbaną. Pół pensji zastawiłam wówczas w wypożyczalni za treskę na grzebieniu zrobioną z prawdziwych włosów, które zostały ufarbowane w kolorze moich. Dzięki temu miałam wokół głowy całą masę loków. Razem z mężem poszłam w niej na sylwestra.Wtedy tylko trzy panie nosiły długie suknie. Byłam więc w awangardzie mody.

Aksamit z sukienki znowu został spódnicą w latach 90. XX. w.. Poszła w niej na swojego pierwszego sylwestra moja Agnieszka! Miała do niej założony top, który uszyłam dla niej z ufarbowanej na różowo gipiurowej spódnicy od sukienki ślubnej. Bardzo była zadowolona z osiągniętego efektu. Do tego założyła moje perły z Jabloneksu, które kupiłam gdy była malutką dziewczynką.

Bo drogie rzeczy zawsze dobrze się noszą . Można je przerobić na kolejne ubrania i wciąż cieszą, tyle, że tym razem nową właścicielkę.

http://www.bosz.com.pl/books/457/Elegantki-Moda-ulicy-lat-50-i-60-XX-wieku-Agnieszka-L-Janas/

Fragment książki Agnieszka L. Janas „Elegantki. Moda ulicy lat 50. i 60. XX wieku”.

mira

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *